Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/387

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Kto tam?... Czy to panna Nawrocka? — spytał po polsku przytulonych do muru postaci...
— Jestem. Czego?... — szepnęła jedna z nich występując z cienia.
— Jestem Gawar. Przyszedłem powiedzieć, że wszystko w porządku i zabrać rzeczy, jeśli macie. Jutro o tej godzinie przyjdzie tu pan Wojnart...
— Dlaczego nie dziś!?... Dlaczego nie zaraz?!... — krzyknęła Nawrocka, chwytając chłopca za wyciągniętą rękę.
— Późno już — bąkał.
— Wcale nie późno!... Wracaj pan natychmiast, nieś mu ubranie, niech przychodzi zaraz!...
— Dobrze... To prawda!... Dlaczego nie dziś!?... — powtórzył podniecony jej energją.
— Może jednak lepiej według raz ułożonych planów! — wstawił po rusku Rusanow.
Gawar już go nie słyszał; szedł krokiem wyciągniętym, ale spokojnym napowrót ku otwartej bramie i oświetlonym oknom naczelnikowskiego mieszkania. Jak mara przemknął się przez smugę padającego stamtąd światła i wszedł bezdźwięcznie jak mara do ciemnej kuchennej sionki. W kuchni wciąż się kłócono, ale gdy był już na piwnicznych schodach, drzwi kuchenne z trzaskiem otwarły się i wyskoczył na dwór, klnąc, stróż naczelnika:
— Choroba z babami!... Kto ją przegada taką wiedźmę!?...