Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/347

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pieniądze wezmę, bo te zawsze brać trzeba, gdy dobrzy ludzie je dają, ale narazie jej ich nie ofiaruję, gdyż wyglądałoby to na gruby żart... Powiem jej, że sprawa jeszcze niewyjaśniona, niech przyjdzie po niejakim czasie, a tymczasem może zbierzemy cośniecoś drogą prywatną... Mam sympatję do tych zbrojących się Polaków, choć ich Związek mocno mi wygląda na zwykłą austrjacką intrygę...
— Ba!... Ale na jej czele stoi Piłsudski, a ten i z marnej, wrogiej intrygi może zrobić rzecz wielką, ideową!... Ja go znam, byłem z nim na wygnaniu w Tunce... Nie boisz się, Jerzy, chodzić po tej twojej Sołdackiej ulicy?... Toć tam same zbóje!... — zapytał Chamkrelidzego, zatrzymując się przy ostatniej latarni, skąd otwierały się czeluście zupełnie już nieoświetlonych ulic i zakamarków.
Książę uśmiechnął się:
— Wilk i pantera nigdy nie polują wpobliżu gniazda. Znają mię tu prawie wszyscy. Dużo tu mieszka Gruzinów i Tatarów z Kaukazu. Czasami przychodzą zapytać o radę lub poprosić o napisanie listu. Biedacy tęsknią strasznie, no, i rozbijają trochę po drogach... z nędzy i z ...tęsknoty!