Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— No, ale jakże mi pan radzisz, co mam robić? Przecież cukier i herbatę kupić muszę, na majdanie więziennym strasznie drogo!... — zwrócił się do niego Dobronrawow łagodnie, prawie poufnie.
— To prawda, na majdanie drogo!... — odszepnął ten niepewnym głosem. — Bo ja wiem!... Możeby pan do mnie przyszedł, to jabym jakiego kupca zaprosił, onby próbki przyniósł...
— To pan mieszka w obrębie więzienia?...
— Tak, o tu, w tym domku!...
Wskazał na parterowy dworek, wmurowany w prawy róg dziedzińca, a frontem wychodzący nazewnątrz.
— Acha, przyjdę! Niech mię pan uwiadomi kiedy!... — odrzekł Dobronrawow, kiwnął nadzorcy głową i odszedł w głąb więzienia korytarzem nawprost drzwi.
Gdy wszedł do wielkiej sali, gdzie w niezmiernej ciasnocie i zaduchu mieściła się na pryczach i podłodze cała partja, więźniowie obskoczyli go. Pierwszy podbiegł Wojnart.
— Więc jak? Co?
— Nie puszczają! Przynajmniej narazie! Jest nadzieja jednak, że zczasem to się da zrobić!
— Prędko?
— Nie wiem. Uważają nas za „niespokojnych“ — zwrócił się do otaczających. — Musiał ktoś nagadać, może opowiedziano o zajściu na