Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mówiłem im to... Sądzę, że głupstwo... lecz zostaliśmy przegłosowani. — Twierdzą, że za towarzysza ująć się trzeba!...
— I któż pójdzie?...
— Pójdzie Lwow, Gołowin, Kotow...
— Patrzcie: same grube ryby i same goje... Umieją się urządzać!...
— Ba, ba!... Tsy!... Zdaje się, że idą?
Przystanęli i przysłuchiwali się chwilkę, patrząc w głąb ulicy, gdzie zwrócił twarz również znieruchomiały na chwile szyldwach.
Z góry spuszczał się cały orszak hałasując, chlupając nogami w kałużach wody. Prócz tego zjeżdżał wóz, stukając kołami po nierównościach drogi. Wkrótce w świetle najbliższej latarni zarysował się łeb konia pod „duhą“, dalej wehikuł pełny pudeł i worków, obok podkasany woźnica z krótkim „knutem“ w ręku, a zboku gromadka żołnierzy i dwóch aresztantów przemokłych i zabłoconych.
— Jesteśmy, nareszcie!... Niech ich licho weźmie z ich miastem Tobolskiem i tą górą śliską od błota jak szkło!... Dwa razy usiadłem na ziemi jak na tronie — gadał Dobronrawow, włażąc na pomost. — Aa!... To ty Wujciu! Nie śpisz! Doskonale! Trzeba będzie rozgrzać się po tej biegunowej wyprawie! Będę miał z ciebie towarzysza!... Żołnierzykom też dać trzeba po kropelce, gdyż zziębli!... Gdzieby tu urządzić ten bufet?... Te, panie podoficer, poślij pan po