Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Gdzie pan idzie?... Z tego nic nie będzie!... Rozpuścił go pan, zdemoralizował... A on jest łotr, bandyta, łobuz, alkoholik i siepacz!... On minie obraził!
— Kto, co?... Zresztą nie mam czasu... Potem mi pan opowie... A teraz dobrze, że pana złapałem, muszę iść do miasta!... Dawaj pan spis zakupów i pieniądze, znowu pan je zabrał.
— Nic nie dam!... Pan nie pójdzie!... To już nie o towary chodzi, nie o białe bułki i tytoń, tu, panie, chodzi o honor wszystkich nas... Ten łotr, ten żołdak, ten pijaczyna, to skończone zero, obraził całą rewolucję... Słuchajcie, towarzysze, nie rozchodźcie się! Trzeba zaraz zwołać zebranie i naradzić się, zrobić protest. Tego nie można tak płazem puścić!... Oni nas bić niedługo zaczną. Towarzyszu Gołowinie, „otwórzcie“ posiedzenie! — wołał Butterbrot.
Więźniowie, z których wielu się już kładło do snu, podnosili się, skupiali, zdumieni i poruszeni.
— Co się stało?...
— Towarzysz Butterbrot ma głos!... — uroczyście obwieścił Gołowin.
— Towarzysze, dawno już zwracano uwagę, że przez niewłaściwe zachowanie się niektórych z nas, przez picie, zadawanie się i przyjaźń z tymi siepaczami, z tymi carskimi sługami, co nas pilnują, my obniżamy godność partyj rewolucyjnych, narażamy się na naszych siepaczy pogardę i że dojdzie do tego, że nas będą zupełnie