Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

za złe mu tego brać nie można... — wmieszał się Somow.
Gawar przeszukał wzrokiem zebranych na pokładzie, którzy znowu śpiewać zaczęli i spuścił się do kajuty. Wydała mu się zupełnie pusta i dopiero po niejakim czasie, gdy wzrok jego przyzwyczaił się do skąpego światła, padającego z niedużych luminatorów, dostrzegł wśród szarych węzłów zgrzebnych poduszek i szarych chałatów, rozrzuconych na szerokich pryczach, postać człowieka, wyciągniętego na dalszym końcu i nakrytego płaszczem z głową. Podszedł ku niemu, wdrapał się na pryczę, wyciągnął obok i dotknąwszy go ręką, szepnął:
— Wojnart, słyszeliście: będą wypuszczać wszystkich na przystaniach na brzeg...
Wojnart odrzucił koniec płaszcza z twarzy.
— Więc co?...
— Nic. Myślałem, że to was interesuje.
Wojnart zastanowił się przez dłuższą chwilkę, nie zmieniając pozycji.
— Słuchaj chłopcze! — rzekł wreszcie, zwracając się twarzą do Gawara i unosząc na łokciu — czy ty pamiętasz tę panienkę w czarnym kapelusiku z białem skrzydełkiem?
— Ależ wybornie!...
— Muszę, muszę wiedzieć, czy ona jest na statku, co nas holuje, czy nie?... Rozumiesz?
— Rozumiem!...
— Dlatego będziemy wychodzić na przystań za każdym razem... Ciebie jako administracyj-