Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Oficer zakrył twarz dłonią, kiwał się trochę na nogach, niosło odeń zapachem wódki-anyżówki...
— Tak, tak, panowie! Smutno, bardzo smutno!... — mruczał. — Nie znoszę smutku, mam ochotę zaraz płakać, albo coś rozbić!... Wybyście coś... wesołego. Ot... „Baryniu“ albo „Kamarinskawo“... Coś w tym rodzaju!... A gdzie jest ta najładniejsza z was?...
— My uważamy, że wszystkie są ładne!... — odciął, śmiejąc się Wujcio.
— Nie, nie!... Ta, co ma chłopczyka?...
— Ta nie śpiewa!... — odparła surowo Marusia.
— Ach, nie śpiewa!... Przecie mogłaby wyjść... Nikomu nie bronię, nikomu! Możecie się czuć, panowie, jak u siebie!... Zupełnie!...
— Panowie, panowie!... Uwaga!... Zaczynać!... — wzywał Wujcio.

Zagremieła truba,
Zaszumieła tałpa...

Burzliwe dźwięki polały się jak wodospad; oficer widocznie nie wiedział co ze sobą zrobić; na szczęście dostrzegł Dobronrawowa i skierował się ku niemu.
— Panie starosto, mam z panem do pomówienia! Niech pan pójdzie ze mną do mojej ciupy... Jakie to smutne, jakie to wszystko smutne i... żałosne!... Wprost łzy z oczów płyną!... Cóż