Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XIX.

Sine smugi, porosłych lasami odnóży gór uralskich dawno zniknęły.
Biały parowiec, ciągnąc na długiej linie brunatną barkę, sunął lekko z wodą po zielonawych nurtach Tury, wijącej się w głębokim jarze przez kraj polisty, płaski, nawpół stepowy, nawpół pełen borów bagnistych. Duże szare wsie z cerkwiami o zielonych kopułach, co jakiś czas pojawiały się na wysokich brzegach, wyglądające na rzekę z poza zrębów gliniastych urwisk ślepiami szklannych okien. W dnie pogodne okna te połyskiwały nieraz odbiciem słonecznem, jak rzędy złotych gwiazd; w ciemnościach gorzały czerwonym ogniem wewnętrznym jak źrenice wilcze.
Gromadki dzieci wioskowych, biegnąc wzdłuż brzegów, ścigały parowiec kamykami, wyzwiskami lub odpowiadały na głuchy jęk syreny śmiechem, wołaniem, krzykami i śpiewem. Pędziły, skomląc i ujadając za niemi, wioskowe psy, starsze kobiety w wysoko podkasanych „sarafanach“, mężczyźni w świtach i „armijakach“ wychodzili na samą krawędź stromego