Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dobre sobie!... Zatrzymałeś pan pieniądze i spis... Wszystko pan zabiera!...
— Ach taki... Zapomniałem. Czy pozwolenie mamy, co? Czy widział się pan z naczelnikiem więzienia? Co?!... Cóż pan robił?... Trzeba się było zobaczyć, rozmówić!... Poco ta strata czasu? Jak nie zdążymy zrobić zakupów, to nie ja winien!...
— Do kroćset!... Nie jestem pana popychadłem!...
Butterbrot spojrzał nań zezem i odsunął się cokolwiek.
— Wcale nie powiedziałem, że pan jest mojem popychadłem, tylko myślałem, że my solidarnie pracujemy... Moja troska pochodzi z dobrego serca dla towarzyszów, bo powiadają, że dziś jeszcze w nocy przenoszą nas na barkę... Co oni będą jeść?...
— Właśnie. Więc czego pan tak dużo gadasz. Chodźmy!...
— Chodźmy.
— Ale przedtem muszę pana pokazać starszemu nadzorcy. On wyznacza konwój!...
— Więc co?... Mógł pan już przedstawić kogo innego. Czy ten drab mnie zna?
— A to poco? Poco niepotrzebne kłamstwo?
— Owa!... Wielka rzecz! A zyskalibyśmy na czasie!
Upłynęło jeszcze trochę czasu, zanim odszukano starszego nadzorcę i ten dał pozwolenie i wyznaczył klucznika do konwoju.