Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niem się, ale w duszy był rad, że w tym tłumie budzącym w nim strach i odrazę, znalazł choć cieniuchną niteczkę ideowej z kimś łączności. Coprawda o „Umstwiennym raboczym“ nie miał pojęcia, lecz uspokajał siebie, że to są pewnie jakieś „żydowskie socjały“ — „Bund albo es-deki“, zawsze lepiej, niż nic...
Finkelbaum przedstawił mu towarzyszy, jakiegoś Wątorka i Wickiewicza, nadspodziewanie katolików i robociarzy, tęgich, posępnych i bardzo pewnych siebie. Zrobili mu miejsce na ziemi w rogu sali, który zajęli wyłącznie na swój użytek.
— Niech towarzysz zdejmie worek i położy go tutaj razem z naszemi... Niech się towarzysz nie boi, my tu pokolęi będziemy mieli oko na to, żeby nie zginęły... — radził mu Wątorek.
— Zaraz będzie herbata, to może się z nami towarzysz napije. Piegas już zamówił. To tak my Finkelbauma nazywamy, bez to że piegowaty...
Uśmiechnął się przyjaźnie i odebrał z rąk Gawara worek, żeby go położyć obok innych.
— Nie mam ani kubka, ani herbaty, ani pieniędzy. Wszystko mi odebrali w cytadeli.
— To towarzysz z cytadeli9... To może towarzysz tam Pioruna spotykał?... — spytał Wątorek z odcieniem powagi i szacunku w głosie.
— Co tam gadać! — przerwał mu gwałtownie Wickiewicz ze znaczącym w bok szturchańcem.