Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wali się im ulicznicy to jednem, to drugiem okiem jako zaciekawione rzadkim widokiem ptaszęta, gwiżdżąc znacząco lub szepcąc między sobą... Kobiety w chustkach z ciemnemi, zapadłemi policzkami, robotnicy o oczach twardych, surowych, ocienionych daszkami czapek, panowie w kapeluszach, panie i panny, których blade twarze, wydelikacone w czasie zimy, przymglone woalkami wyglądały w czarnym tłumie, w łunie barwnych parasolek jak nikłe płatki kolorowych pierwiosnków...
Gawar ocknął się nagle i spojrzał przed siebie zupełnie przytomnie. Stali właśnie u szczytu Zjazdu Sino-pstra rzeka miejskiego ruchu, jednostajnie szemrząc, pięła się ku nim zdołu. Środkiem rwały w dwóch przeciwnych kierunkach dwa nurty kołowe, terkotały śpiesząc się i wyprzedzając czarne fale pojazdów i dorożek, sunęły brzęcząc i postękując wielkie wozy ładowne, mknęły szybko samochody, szarozielone lub sine, jak wielkie kry wiosenne a wśród nich płynęły w rzadkich odstępach, równo i prosto, wszystko roztrącając po drodze, niby wielkie parowce, wysokie, czarno-dache, szeroko oszklone tramwaje. Na trotuarach, jak skacząca i drobna fala nadbrzeżna, kotłował się, mieniąc barwami, tłum przechodniów.
Wpadając na plac, wszystko roztrącało się o pilon Zygmuntowskiej Kolumny i zawracało potężnym nurtem na Krakowskie Przedmieście, oddzielając słabe jeno odnóże w stronę staro-