Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chy, okrywającej wyjście z kajuty, cofnął się natychmiast zmieszany i gorącym przejęty płomieniem. Była tam! Przechadzała się wolno wzdłuż siatki zewnętrznej, nie odrywając wzroku od rozbłyskującego w muślinach mgły porannej przestworza wody. Ukryty we wnęce, mógł swobodnie podziwiać wspaniałą urodę młodej kobiety, jej ruchy, pełne spokojnego wdzięku, jej małą głowę, obciążoną bujnemu w koronę ułożonemi warkoczami, jej szyję, dość długą, pełną, wyrastającą z wysokich piersi jak cudny biały kwiat. Na zwrotach przez mgnienie oka widział owal jej twarzy z blademi ustami i ciemnemi plamami oczu, patrzących z niezgłębionym, chwytającym za serce smutkiem.
Stał długo bez ruchu, oparty skronią o odrzwia i boleśnie prawie przejęty, wpatrywał się we wzruszające zjawisko.
— Dlaczego taka smutna?... Ach, jaka smutna!?... Gdyby podejść, zapytać, pocieszyć!?...
Czuł, że nigdy się na to nie odważy.
— Kto ona? Dlaczego się ukrywa?... Dlaczego nie chce, żeby ją widziano!?...
Zdawało mu się, że ruchy młodej kobiety od niejakiego czasu zdradzają pewien niepokój, jakgdyby odczuwała ona, że ktoś ją podpatruje i śledzi. Parę razy rozejrzała się uważnie po zmierzchłych, osiecionych kątach pokładu. Postanowił ostrożnie cofnąć się, gdy w dole za sobą usłyszał kroki, zaskrzypiały schody i zabrzęczały cicho kajdany. Zamiast więc wtył zrobił