Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziennych ubiorach, zajęci pracą; na śmietnikach, pełnych zwiędłych, kapuścianych liści, wałęsały się brzydkie, chude psy i duże chińskie kury; na sznurach i żerdziach wietrzyło się ubranie, suszyło obuwie, zwrócone podeszwami do góry. Żadnej okazałości. Dopiero na dalszych podwórzach dostrzec się dawała większa czystość i ozdobność. Rosły tam duże, stare drzewa, rzucając drżący cień na kamienne bruki. Jedna z bram miała kształt zdobnej w piękne rzeźby altany. Tam czekało na podróżnych grono urzędników.

Ti-Dun

Wysiedli i poszli razem z niemi przez następne podwórza aż do szóstego, skąd przez okrągłe, śliczne wrota otwierał się widok na mały ogród, pełen dziwacznych, nieznanych roślin. Tu znowu spotkali grono urzędników, ci rozstąpili się w milczeniu przed podróżnikami i Europejczycy znaleźli się nagle... przed ścianą. Zmieszani zaczęli szukać wzrokiem Ti-Duna, ale daremnie, gdyż wszyscy obecni ubrani byli w jednakowe, w całych Chinach używane, domowe szaty zamożnych Chińczyków: czarne kaftany i szare lub niebieskie jedwabne żupany z sutemi wylotami.
Baronowi oczy krwią z gniewu nabiegły. Przewodniczący wyprawie chiński gienerał z czerwonym guzikiem na kapeluszu dostrzegł, że cudzoziemcy nie dadzą sobie rady, i grzecznie przedstawił ich zwierzchnikowi.
Ti Dun, wysoki, tęgi Mandżur, już zdążył ich obejrzeć, teraz pięści do piersi przyciskał, witał ich uprzejmie