Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Powiedz im — mówił baron do tłumacza — powiedz im, że i ja nie jestem winien, że też chcę natychmiast wyruszyć... Że potrzebny mi nie początek podróży, lecz jej koniec!...
— Niech nam zapłaci, co się nam należy, my sobie pójdziemy!
— Niech idą po pieniądze do swych urzędników — brzmiała odpowiedź i baron znikał w głębi swego mieszkania.
Mulnicy klęli, spoglądali z ukosa na chińskich żołnierzy i gładzili podbródki.
Sceny te powtarzały się nieledwie codzień. Wszyscy byli bardzo podrażnieni i nudzili się szalenie, gdyż naczelnik po przygodzie z fotografem zabronił komukolwiek wychodzić na miasto. W istocie ekspedycja okazała się w niewoli. Tylko oficer straży chińskiej i jego żołnierze u wrót zachowywali po dawnemu niezmącony spokój i uprzedzającą grzeczność.
— Kiedyż wróci Ti Dun!? — stale pytał oficera topograf.
— Ti-Dun?! — powtarzał ten z uśmiechem i machał przecząco przed nosem dłonią, na znak, że nie rozumie.
— Łżą szelmy! Napewno jest u siebie w mieszkaniu!... — gadał olbrzym. — Baron źle zrobił, że nie oddał wizyt tym urzędnikom, którzy u nas byli. Ale wiadomo, gdy azjatyckie Li-Cho Ro-Ga-Te trafi na europejskiego Hoch-gęboren Commerzien Geheimrath, to z tego wyrośnie godny uwagi ananas. Teraz wzajemnie będą się uczyli grzeczności. Chińczycy ogromnie są grzeczni, znam ich... W Kuldży niemało mieliśmy z niemi roboty... Niby nie rozumieją, a uważałeś, doktorze, jak słuchają pilnie?! Z tonu poznają, czego się trzymać!... Filigranowe bestje!...