Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzieci i psy z wrzawą i w podskokach biegły ku przejezdnym na drogę.
Jechali tak dzień cały, z krótką przerwą w czasie obiadu, i wciąż mieli przed sobą obszary powietrza i płaszczyznę ziemi. Tylko śniegi spadłe w pobliżu gór znikły, i obnażył się step rudy, brzydki, na którym odcinał się niewyraźnie ciemniejszy trochę szlak drogi nawpół zawianej przez piachy ruchome. Znaczyły ją jedynie białe szkielety padłych na niej zwierząt. Gdy słońce podniosło się wyżej, step cały powlókł się nagle przejrzystą gazą blasku i oparu, co niby woda rozlał się po nim cienką połyskliwą strugą. Słabe wypukłości wzgórz sterczały ponad nim, niby wyspy obszerne. Krzewy saksaułu i zarośla „czija“ nabrały nagle pozorów odległych, ale rosłych lasów. Dalekie auły, ubrane w otocza tęczowe, oderwały się od ziemi i zawisły na niebie razem ze stadami bydła i ludźmi. Ale dość było, aby drobny obłoczek zjawił się na widnokręgu, a wszystko natychmiast bladło i szarzało.
Z początku wszystko to niezmiernie zajmowało Brzeskiego, ale z czasem w równej mierze dokuczyło mu i zbrzydło.
Dzień w dzień tosamo, wciąż i zawsze tosamo... Pod wieczór bywał znużony do tego stopnia, że nawet pyszne zachody słońca go nie wzruszały. Wyglądał z niecierpliwością, czy nie dostrzeże gdzie dymu przy drodze, czy nie błysną w zmroku iskry aułu. Nocowali zwykle u źródeł lub rzeczek, gdzie też kupili się nieliczni mieszkańcy pustyni; kilkakroć stanęli obozem w otwartym polu i malowniczy nocleg u płonących ogni pod gwiaździstym sklepieniem nieba ożywił trochę jednostajność pochodu.
Stosunki wewnętrzne wyprawy nie polepszyły się z bie-