Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

poczym znów napłynął i z groźnym, wściekłym rykiem wylał na dziedziniec niby krwawa, czarna rzeka.
Wtedy Europejczycy dali ognia po raz drugi i zaczęli jednocześnie strzelać z małej kartaczownicy, ustawionej w szczytowym oknie. Tłum napastników zawył, zajęczał, zwinął się, jak raniony wąż, ale, pchany z tyłu, nie przestał się posuwać. Białawy dym strzałów ukrył go na chwilę przed oczami obleganych. Słyszeli wszakże jego nieustający pomruk, podobny do sapania stada szturmujących tygrysów; słyszeli szczęk oręża o kamień, szmer i stuk posuwanych i przystawianych drabin, wściekłe uderzenia w żelazną zasłonę drzwi, w mury fundamentu...
Europejczycy strzelali w dół naoślep, rzucali małe ręczne granaty, aż spostrzegli tuż za kratami okien oko w oko ze sobą okropne, wykrzywione nienawiścią, dyszące zemstą twarze powstańców z wyszczerzonemi zębami i błyskającemi jak u wilków oczami... Wtedy, broniąc się, pełni zgrozy i zapamiętania, zaczęli strzelać wprost w te ludzkie twarze, przykładając im nieledwie lufy do oczu i ust... Strzały padały nieustannie, zlewając się w jeden przeciągły, okropny trzask, kule gwizdały, ranni wrzeszczeli, wyli, przeklinali... Cicho padali zabici.
Chińczycy nie mogli wiele szkodzić Europejczykom; broń palną mieli złą, starą, strzelali jedynie z dołu i rozbijali więcej szyby w oknach, niż ranili ludzi. Ci zaś, co wdrapali się po drabinach na górę, daremnie silili się dosięgnąć oblężonych swemi pikami i mieczami; śmiałkowie, zanim ich tknęli, padali trafieni kulami i spychali stojących pod niemi na szczeblach towarzyszy.
Walka trwała nie więcej jak kwadrans, poczym Chińczycy cofnęli się bezładnie, unosząc zabitych i rannych. Czarni od dymu prochowego, odurzeni jego czadem, wy-