Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ zdąży pan, zdąży... Nie jest to znowu tak wielka filozofja...
— Wyznaję, że wolałbym co innego.
— Pan, zdaje się, opłaca swą podróż?!
— Nie wiem. Nie spytałem się. Wszystko wuj...
— A może pan wolałby zbierać rośliny i preparować zwierzęta? Właśnie potrzebny mi jest taki młody, jak pan, pomocnik. Przypuszczam, że pan zwinny?
— O panie, jaki pan dobry! Koledzy mówili, że jestem dość zręczny...
— Jeżeli kolega chce, to poproszę naczelnika! Tylko niech kolega wiele się nie spodziewa. Prośba moja nic, ale to zupełnie nic nie znaczy. Niech kolega idzie do fotografa. Mieszka niedaleko stąd w domku z zielonemi okiennicami. Będą okiennice żółte, potym liljowe, następnie zielone... Obok mieszkam ja z topografem ekspedycji. Radzi będziemy koledze... Proszę wieczorem na herbatę.
„Jacy oni wszyscy mili!... Ludzie nauki, a wszyscy koledzy!“ — rozmyślał po drodze chłopiec.
Ale fotograf, zawiędły, wysoki blondyn, zawiódł go, przyjął go chłodno, prawie niegrzecznie.
— Wprawić się w dni kilka!? — wykrzyknął. — Baron myśli, że to tyle, co wypić kieliszek wódki. Pięć lat uczyłem się pilnie... Po kilku dniach będziesz pan umiał, co najwyżej, nosić aparat i podstawkę...
— Będę spełniał wszystko, co trzeba, ale myślę, że prosty służący... Chciałbym być pożytecznym...
Fotograf wzruszył ramionami.
— Cóżem ja winien!
— W takim razie powiem naczelnikowi, że nie jestem panu potrzebny.