Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

orszaku, poprzedzani przez oprawców z blyszczącemi mieczami. Tłumy ludu stały w milczeniu z obu stron drogi. Skazańcy szli ze spętanemi rękoma i śpiewali pieśń, która wychwalała męstwo Chińczyków, piękność ich kraju i wyrażała pogardę dla barbarzyńskich cudzoziemców, „przeklętych Jan-guj-tzy!“ (zamorskich djabłów). Ale w miarę, jak skazani zbliżali się do fatalnego pola, głosy ich rwały się i milkli.
— Powiedzcie, żeśmy zuchy! Pochwalcie nas! — wołali do tłumów.
— Czy twarze nasze pobladły? Czy kroki zawodzą nas?
— Nie, nie! — odpowiadano im. — Niech Niebo Wysokie błogosławi was!
— Pochowajcie nas, jak przystało mężnych.
Obrzucono ich kwiatami, a gdy przyszli na miejsce, podano im z ciżby chłodzące napoje. Pili długo pobladłemi usty, aż kaci zniecierpliwieni wytrącili im z rąk czasze. Zmuszono ich uklęknąć szeregiem.
Wtym jeden wyrwał się i zaczął z pachołkiem szamotać.
— Nie chcę... Puśćcie mię!... Pójdę... Boję się!... — ryczał.
Brzeski poznał w nim wesołego jak dziecko Szuń-Tzi z prowincji Chu-bej. Pokonano go wkrótce; padł jak byk na kolana.
W powietrzu różowym od zorzy mignęła sina błyskawica stali. Zginął pierwszy. Inni czekali kolei z wyciągniętemi szyjami, mocno trzymani przez pachołków za długie warkocze. Okrwawione głowy zawleczono do kosza i odniesiono do miasta, gdzie miały być wystawione na murach na widok publiczny.