Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cin! Cin, czarnogłowi! Co słychać?!
— Pracujemy, śpiewamy i liczymy dni, kiedy znów wrócimy do swoich.
— Wracajcie! Wśród swoich najlepiej!... Czy nieprawda?
— Aj! aj! Wśród swoich życie płynie jak powietrze!
— Ojczyzna jest jak kielich kwiatu dla motyla!
— Cnoty wyrastają bujnie tylko na zagonie uprawionym przez praojców...
— O! Człowiek wśród obcych jest grajkiem bez fletu...
Powtarzali jeden przez drugiego i wyciągali do niego ręce po dawki tytuniu. Ale był między niemi silny, rzeźki parobczak Szuń-Tzi z prowincji, który nigdy o nic nie prosił, nic nigdy nie mówił, tylko uśmiechał się i kiwał głową naprawo, nalewo, jak porcelanowa figurka. Dziecięce, szeroko otwarte oczy, skromne zachowanie oraz pociągająca, miła twarz chłopaka zwróciły nań uwagę Brzeskiego. Z początku obserwował go zdala; Chińczyk również nie spuszczał go z oka, nęcąc i zaciekawiając dziwnym oczu wyrazem.
— Cóż powiesz, Szuń-Tzi? Z czego się śmiejesz? — zagadnął go wreszcie raz Brzeski.
Twarz robotnika w mgnieniu oka spoważniała.
— Szuń-Tzi nie śmieje się — wypierał się.
— Jak to? Przecie dopiero co się śmiałeś?!
— Szuń-Tzi... nie śmieje się! Szuń-Tzi... się boi — wyrzekł po chwili wahania.
— Czegóż Szuń-Tzi się boi? Czyż zrobiłem mu co złego?
— Cza-i! Nie słuchaj go, zacny panie zamorski. Szuń-Tzi niedawno z gór przybył. Szuń-Tzi dziki, nie wie, że