Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przez otwarte okno leciały ciepłe zapachy nieznanych kwiatów, na dalekim niebie mrugały obce gwiazdy... Brzeski spojrzał w tę stronę i nagle serce ścisnęła mu straszna tęsknota. Zapragnął z bolesną siłą towarzystwa ludzi dobrych, wykształconych, pokrewnych, zapragnął dźwięków mowy ojczystej, zatęsknił do ojczystych pól, do zimna śniegów zimowych, do całokształtu rodzimego życia, nawet do razowego, czarnego polskiego chleba, którego tu wcale nie znają.
Tęsknił do tych czasów i miejsc odległych, kiedy wolno mu będzie kochać bez przeszkód, kogo serce wybierze, gdzie będzie mógł puścić korzenie na wieki, zróść się tysiącem włókien z macierzą całością, aby z nią razem pracować i cierpieć...
— Nie to, co tu! Ślęczę nad przyrządzaniem nieciekawej herbaty, co i sami Chińczycy równie dobrze zrobićby mogli!... — rozmyślał młodzieniec, wspominając swe niemądre rachunki w biurze i cały tłum majstrów i robotników chińskich, codziennie zalewających fabrykę.

XXII.

Na pogodnym dotychczas niebie ukazały się nareszcie chmury. Z początku rozstrzelone, srebrzyste płynęły wysoko, ale wkrótce nadbiegły nieprzejrzane ich wały, ciężkie, szare, i nizko opadły. Gwałtowne wichry spędziły resztki upałów letnich. Zaczęły mżyć deszcze.
Ostatni ładunek herbaty odpłynął w dół rzeki. Ruch na przystani ustał. Po falach wzburzonej wody przesuwały się nieliczne dżonki ciemne i przemokłe. Ulice wyludniły się, znikły pułki najmitów, umilkły żałosne wołania tragarzy.