Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Teodor nie ruszał się i patrzał żałośnie na bladą, pomarszczoną twarz staruszki, zaglądał jej w oczy pełne łez.
— Niech już idzie...
— A pani?
— Zaraz wrócę!
— To, może, moja u pani ogień rozpali?
— Niech rozpali.
Szewc ukłonił się i przemknął przez furtkę. Ale nie odszedł, tylko schował się za krzakiem i śledził staruszkę. Ta obejrzała się za siebie na rzekę błyszczącą w głębokim parowie, potym zwróciła oczy w inną stronę, gdzie za ogrodami wysterkał wysoko ku niebu, zaróżowiony przez zorzę, czarny las omszałych krzyżów. Niektóre z nich stały dumnie wyprostowane w żałobnym majestacie, inne padały wtył w rozpacznej niemocy, jeszcze inne gwałtownie pochylały się naprzód, wyciągając rozkrzyżowane ramiona ku miejscu, gdzie tylko co zaszło słońce...
Staruszka zachwiała się i z jękiem oparła o sztachety.
Teodor machnął przed oczyma ręką:
— Ot! A jeszcze powiadają, żeby się nie upijać!... Fra-je-ry!...