Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

co się dzieje z rzucanemi przezeń kamykami, i nie słyszał wołania.
— Ma-czży... — krzyknął Brzeski raz jeszcze.
— Ma-czży!... — powtórzył uprzejmie idący za niemi żołnierz. — Przyjemną jest przechadzka na murach. Tu cicho i niema kurzu! — zwrócił się do Brzeskiego.
— O tak! — potwierdził młodzieniec i dał mu drobną monetę.
Ojciec Paolo przywitał ich na progu misji.
— Słyszałem, słyszałem, młodzieńcze... Winszuję i życzę powodzenia... Jedziesz z baronem?!
— Nie, ojcze, zostaję w Pekinie. Będę się uczył.
— Owszem, owszem... pięknie! Baron podobno daleko się wybiera?! Co? Mówiono mi, że mu polecono szukać drogi dogodnej dla wytknięcia kolei żelaznej, która przejdzie w krótkim czasie przez Tybet i Azję Mniejszą, aż do Bosforu. Wspaniały pomysł! Mógłbyś, młodzieńcze, z czasem korzystną przy tej kolei uzyskać posadę, ale skoro przekładasz naukę...
— Nic nie słyszałem o żadnej kolei!
— Pojmuję i pochwalam... dyskrecję. A co to za mały Chińczyk?
— To syn mego gospodarza, Ma-czży...
— Duży już chłopiec. Słyszałem, że Wań ma dzieci, ale mi mówił, że małe... Czy chodzisz, chłopcze, do szkoły? — wypytywał dzieciaka, gładząc go po buzi.
— Chodzę...
— I czego się uczysz?
— Zacząłem „Księgę Trzech Wyrazów“.
— Oho! Sprytny, widzę, jesteś chłopaczek! A ojciec twój kiedy w domu bywa?
Ma-czży spojrzał na misjonarza z pod oka.