Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pach zielonej herbaty, przyrządzonej z solą, mąką i łojem baranim, przyjemnie uderzył powonienie Brzeskiego. Jego usta, dawno odwykłe od gorącej strawy, z rozkoszą chłonęły filiżankę za filiżanką. Jednocześnie słuchał pilnie ważnej narady, odbywającej się w kole krajowców. Jeden ze zbiegów, chiński żołnierz, nalegał, ile mógł pojąć z oddzielnych, zrozumiałych dla niego wyrazów i giestów, aby nie śpieszyć się do karawany, że lepiej poczekać, aż poginą, bo wtedy będzie można zrabować towary. Jeden cudzoziemiec, ten, co został, będzie świadczył, że nie oni pomordowali podróżnych, że oni uciekli tylko od obłąkanego naczelnika, ratując życie. Jeszcze coś mówił, przyczym pokazywał ręką, jak tnie miecz, spadający na głowy.
Brzeski oczu nie spuszczał z Sodmuna. Ten nic nie mówił, na nikogo nie patrzał i przesuwał wolno w palcach paciorki różańca. Wreszcie podniósł głowę spotkał się z wejrzeniem Brzeskiego.
— Sodmun... nie! Sodmun... rozumie!...
Pokazał mu swój buddyjski różaniec i rękę do piersi przycisnął. Łzy potoczyły się po znękanej twarzy młodzieńca; pochylił się i podniósł do ust śniadą rękę azjatyckiego mnicha.
— Zabierzcie mię... Tylko prędko... zaraz — prosił.
— Zaraz... zaraz!...
Wkrótce doborowy orszak wielbłądów, objuczonych skórzanemi worami z wodą, ruszył w piachy. Brzeski i lama jechali konno.
Karawanę spotkali w pół drogi. Ludzie wlekli się piechotą, porzuciwszy na drodze juki i osłabłe zwierzęta. Baron brnął gdzieś w tyle orszaku, pod opieką topografa. Nie chciał iść, położył się na piaskach i mówił, że ma dosyć wszystkiego. Bredził, jęczał, kazał kogoś karać...