Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

piersiach. Doprawdy, chwilami wolałby śmierć, niż to bezbrzeżne a marne cierpienie!
Napewno spadłby, gdyby nie silne ręce towarzysza. Biegli chyżo, spuszczali się i wspinali na pagórki. Brzeski zamknął oczy, cierpiał i czekał.
Wreszcie świt wdarł mu się pod powieki. Otworzył oczy i dostrzegł, że piachy zbiegają na płaską kamienistą równinę, poza którą znów widać żółte, nagie wyniosłości.
Na twardych żwirach wielbłąd zwolnił kroku. Brzeski odetchnął i obejrzał się. Dostrzegł za sobą jeszcze pięciu jeźdźców, pędzących na wielbłądach gęsiego. Poznał Mongoła, który siedział za nim, i powiedział mu po chińsku:
— Do-sie! (Dziękuję!)
Pastuch wyszczerzył białe zęby i zaczął mu coś szybko opowiadać. Brzeski uchwycił tylko wyraz „Sodmun“.
— Tak, Sodmun!
— Chao! chao! — kiwał głową Mongoł.
W miarę, jak młodzieńca opuszczał nieznośny ból głowy, Brzeski coraz wyraźniej odczuwał dwuznaczność swego położenia. Może towarzyszów jego zamordowano i na nim zaciąży zarzut zdrady i zabójstwa?... A może to są ukryci dunganie, rozbójnicy „chunchuzi“ i uprowadzili go, aby sprzedać jako młodego, zdolnego do pracy niewolnika?
Słońce wschodziło pyszne, purpurowe; step bladł, błękitniał; dawno niewidziane mongolskie skowronki zrywały się z pod nóg wielbłądów i ze świergotem wzbijały się w lazury. Na widnokręgu zarysował się przejrzysty łańcuch wysokich gór z perłowemi plamami śniegów na szczytach.
— Las! — krzyknął Mongoł i wyciągnął rękę ponad ramieniem Brzeskiego.