Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ność i lekceważenie władzy, które zakończyło się uwolnieniem przewodników i skłonieniem ich do ucieczki...
— Nie, nie namawiałem ich... Nie wiedziałem...
— Więc przeczysz oczywistości!... Gdyś ich rozwiązał, uciekli, mając wolne nogi...
— Odrzucam prawo sądu pana. Niech mię sądzą sądy zwykłe...
— To nie obwinionego rzecz, kto go ma sądzić... Za to inni odpowiadają...
— Ci ludzie umierali... Bage miał w ustach pełno piasku i leżał omdlały...
— To nie obwinionego rzecz! Odpowiedz! Przyznajesz, że ich uwolniłeś, czy nie?
— Przyznaję
— I... żałujesz tego?...
Na wychudłą twarz chłopca wybiegły gorące rumieńce, opuścił oczy, poczym podniósł je zwolna.
— Nie, — odrzekł cicho — nie żałuję... Nie mogłem...
Baron chwilowo zmieszał się i zamrugał powiekami, ale rychło gniewna siność znów zalała mu policzki.
— Dobrze! Wyprowadzić go! — mruknął chrapliwie.
Gdy Brzeski znalazł się na dworze, podniósł przedewszystkim rękę i dotknął nią oczu, aby przekonać się, że czuwa, że tylko co przebyta scena nie jest urojeniem. Niestety! To nie było urojenie. Dokoła rzeczywiście słały się piaski bezbrzeżne, słabo oświetlone poświatą młodego miesiąca. Opodal błądziły muły i konie, węsząc czczą ziemię, wielbłądy stały nieruchomo na wysokich nogach, podobne do wież lub dziwacznych budowli nawodnych. Bliżej czerniały porzucone juki, a wśród nich chwiały się gwarzyły ludzkie cienie.
— Czemu pan nie powiedział, że żałuje!... — gderał