Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

całe ich morze, pogięte w długie fale. Nad tą miedzianą ziemią płonęło miedziane słońce w ognistej koronie szeroko rozrzuconych promieni. Nagrzane zbocza piachów paliły jak trzon pieca. Suche powietrze wszędzie chciwie szukało wilgoci.

Kraina lotnych piachów

Karawana w pochodzie schła, więdła, rwała się w oczach prawie, jak wianek liści, przesuwanych nad gorącym popieliskiem. Kilka koni i mułów zotało w tyłe z jukami i nikt już o nie nie dbał. Same wlokły się za karawaną, wytężając ostatki sił. Już i wytrwałe wielbłądy zaczęły padać. Garby ich obwisły, jak wyssane z pokarmu wymiona, tęgie kości zarysowały się pod kosmatą skórą, jak powiązane z kijów rusztowania.