Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w czarne, jak atrament, strumienie. Kilka razy wpadł do wody, lecz szczęśliwie wydobył się na wierzch, zamoczywszy tylko obuwie. W układzie szczelin i przerębli zaszły zmiany w ciągu dnia, które rzuciły go na los trafu. Szedł omackiem i czuł niebezpieczeństwo wzrastające, im dalej zagłębiał się w kręte, a bystre odnogi. Ale dodawał mu odwagi obraz Zosi, pozostawionej w jurcie brudnej, pełnej robactwa i gnoju i przykra konieczność zanocowania u Meilacha w razie powrotu. Szedł bardzo wolno, wysunąwszy daleko kij, nasłuchując i wpatrując się bacznie. Wielkie oparzelisko przy głównej ławicy powinno było już być blizko; wpaść tam nie było niebezpiecznie z powodu płytkiej wody, ale zachodziło pytanie, w jakim stanie znajdował się lód na odmętach i dokoła jam. Wciąż więc stawał i nasłuchiwał, czy nie szemrze gdzie fala, wpatrywał się, czy nie błyśnie woda, kijem stukał, by poznać po dźwięku, gdzie próżnia. I, jeśli zdawało mu się, że wszystko jest, jak być powinno, szedł naprzód.
Nagle, gdzieś za nim, rozległ się trzask i jednocześnie on sam coraz szybciej zaczął się zsuwać po pochyłości, aż upadł. Woda chlustała mu pod nogami. Chwilę leżał bez ruchu, całą siłą przylegając do kry, która kołysała się pod nim. Nogi wisiały w powietrzu. Mógł popróbować kijem, którego nie wypuścił z ręki, ale bał się ruszyć, pojmując, że najmniejsza nieostrożność mogła go ze-