Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dżjanha zrobił głupią minę i, złożywszy dłoń jak tabakierkę, udawał, że częstuje Fokę tabaką.
— To prawda! Ty, Djżanha, nadto już sobie pozwalasz! — powtórzyły chórem dziewczęta.
— Po-zwa-lasz — przedżeźniał je. — A ubyło wam co, albo może przybyło? Patrzcie, jakie skarby!
— Jam obca. Ty masz przecie narzeczoną, to możesz z nią, jeżeli chcesz, tak się bawić i skubać!... Jam obca!
— Narzeczona daleko. Ale takie twarde masz ciało, że aż mnie palce bolą — żartował chłopak.
— Takie, czy owakie, nic tobie do tego! Nie twoje!
— No... i nie twoje... Ot, poczekaj, na wiosnę sprzeda cię ojciec i będzie cię całował jaki stary śmierdzący „biultes“. Czegoż ci więc żal? — mówił z udaną wzgardą.
— Dlaczegoż koniecznie stary? — Daj jej pokój, Dżjanha — wmieszał się Ujbanczyk, widząc, że się na kłótnię seryo zanosi.
Dżjanha umilkł i odszedł od dziewcząt; Foka usiadł opodal, wzdychając, a poszkodowana, przysiadłszy na ziemi około kosza, poczęła wyrzucać na stół do, oprawienia odmarzłe już miętusy. Łzy miała w oczach i długo nie odpowiadała na zadawane sobie pytania; to skwasiło humor reszty. Wesołość wróciła dopiero wtedy, gdy się znów zgromadzili dokoła dymiącej misy.
— Czego ty wciąż na mnie mrugasz, kiedy ja i patrzyć na ciebie nie chcę — niespodzianie odezwał się Dżjanha, który już dawno, ale naderemnie usiłował czemśkolwiek zwrócić na siebie uwagę rozdąsanej swej przyjaciółki. Wszyscy wybuchnęli śmiechem; nawet w aksamitnych oczach Lelii błysnęły nieostrożnie figlarne ogniki.