Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wszystko jest, nawet to, o czem nie marzyłyście nigdy — poważnie odparł Dżjanha.
— A jakże — zaśmiały się — ty już powiesz... Ktoby ci wierzył!
— A dobrze, chłopcy, żeście przyjechali — wtrącił Foka z miną dorosłego człowieka — zabierzecie rybę, nie trzeba będzie jej wozić.
— A łapie się?
— O! Bóg dał! Ale wiecie co? wybyście lepiej, zamiast tu stać, pojechali do izby; narąbalibyście drzew, nawarzyli herbaty. Z miasta jedziecie, pewnie ją macie, a myśmy jej już dawno nie próbowali... My zaś prędko się tu uwiniemy i przybiegniemy — radziły dziewczęta.
Bracia posłuchali i, prowadząc reny, poszli do chatki.
Słońce zapadło za daleki, nizki bór, pozostawiając na ziemi długi, świetlany, coraz chyżej niknący odbłysk, na niebie ogromne półkole barw ciemnych, purpurowych we środku, dalej rozmaitych, ale coraz bardziej nikłych i łagodnie gasnących, niby fala wody, zamykająca się nad zapadłym w jej głąb i stamtąd jeszcze przeświecającym promiennym pociskiem.
Rybacy, wetknąwszy w śnieg łopaty, drągi, zabrali kosze z rybami i ruszyli gęsiego ku chatce, gdzie z komina płynęły już gęste kłęby rudawego dymu, coraz krwawiej zabarwione i w miarę zbliżającego się zmroku coraz wyraźniej świecącemi iskrami pocentkowane. W oddali z lasu dolatywał stuk siekiery. Dżjanha i Ujbanczyk spełnili żartem wypowiedziane życzenie towarzyszy i naprawdę ugotowali herbaty. Widok pękatych czajników, buchających parą przed ogniem, odrazu wprawił w dobry humor zmęczonych całodzienną pracą.