Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie mieli wyboru: ani reny, ani oni nie mieli w mieście co jeść.
— Ach Dżjanha, Dźjanha, jakże ty mogłeś zapomnieć, że nam dali ostatnie? — biadał Ujbanczyk. — Z pustemi rękoma, aż mi serce do gardła wskakuje, gdy o tem pomyślę.
Dźjanha milczał.
— A ten twój przyjaciel, Rosyanin — odezwał się wreszcie — który w przeszłym roku podczas powodzi bawił u nas w przejeździe przez parę tygodni, może by on co dał?
Ujbanczyk nic nie odrzekł, ale zamyślił się i reny cokolwiek shamował.
— Wstydzę się, nie śmiem — wyrzekł wreszcie niepewnym głosem — ty tego nie rozumiesz, ale on nazbyt uczony.
— Ano tem lepiej, tyś uczony, on uczony, to się polubicie — pocieszał go brat nieco drwiąco.
Chłopak roześmiał się chełpliwie i reny zatrzymał; wstał, poprawił na nich uprząż, poczem kilkakrotnie spojrzał to na miasteczko, pobłyskujące w tyle światłami, to przed się na bladą, w mrocznej tajdze ginącą wstęgę drogi; sześćdziesiąt wiorst głuchej puszczy dzieliło ich od pierwszych sadyb ludzkich, ciepłego na noc przytułku i pożywienia. Widząc wahanie brata, Dżjanha jął silniej nalegać, sam reny nawrócił, a choć Ujbanczyk zapewniał, że serce jego czuje, iż nic z tego nie będzie, pojechali jednak do miasta.
Mały domeczek, przed którym zatrzymali się, dach miał płaski, kształt kubiczny, a stał samotny wśród niewielkiego placyku. Musiał on być kiedyś sklepem lub szynkiem, gdyż posiadał przede drzwiami mały ganeczek, ogrodzony drewnianą balustradą, nakryty daszkiem opartym na dwóch graniastych filar-