Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A tyś tu jeszcze, — zapytał tenże marszcząc brwi, i marsowato strosząc wąsy.
— Okaż pan łaskę... reny! W Okręgu powiadali...
— Tyś z Andy? Człowiek Andrzeja? — przerwał Kozak.
— Tak. On kłania się szanownemu panu i prosi.
— Cóż? on nie wie... porządku? — z naciskiem wyrzekł małomiejski dygnitarz i spojrzał znacząco na ręce Jakuta. — Dziś dać nie mogę, późno. Przyjdź jutro!
— W Okręgu powiadali... jeszcze niema siódmej; jeszcze magazyny otwarte — odparł nadspodziewanie śmiało Jakut.
— Powiedziałem późno — wrzasnął zaperzony Kozak. — Wynoś się!
Jakut pochylił głowę; ale przebrała się miara goryczy, którą go pojono dnia tego, cierpkie wyrazy paliły mu usta i już miał hardo wybuchnąć, kiedy podniósłszy głowę, nie ujrzał wachmistrza. Spotkał się tylko z wrogiemi, szyderczemi spojrzeniami sług, kobiet, dzieci w kuchni zebranych. Nałożył więc uszatą czapkę na głowę i wyszedł, mrucząc:
— Wiem ja dobrze, czego wam trzeba, pijawki! Jutro! a jutro to samo: niema... śpi... goście! I tak bez końca!
Idąc ciemnymi zaułkami miasteczka, rozmyślał o potrzebie, w jakiej zostawił swoich; o tem, co powie Andrzej i gmina; o przyszłych łowach, przykrościach i zawodach dnia ubiegłego, a gniew, obraza, rozpacz, rozdrażnienie, spotęgowane głodem, znowu w nim zawrzały.
A jeżeli nie „znaleziono“ nic jeszcze, nic zupełnie? Tam nic, tu także nic! Choć żywcem kładź się do grobu! Mówiłem Andrzejowi, żeby co dał, że