Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A żelazo?
— Żelazo z kamienia, co się nazywa ruda — monotonnie objaśniał pytany.
— Patrzcie państwo, ruda! A szkło?
— Z popiołu i piasku.
— Patrzcie państwo! A perkale?
I ciągnęła się ta długa litania zawsze jednakowych zapytań, które znudzony posieleniec przerywał najczęściej brutalnem przekleństwem. Dziś jednak, może dlatego, że to był dzień ostatni, okazał się niezwykle cierpliwym i pierwszy zamilkł Ujbanczyk, snem zmorzony. Siedział jeszcze czas jakiś, wpatrując się w ogień osowiałym wzrokiem, siląc się przypomnieć sobie, o co by jeszcze takiego zapytać, ale pożywna „kachy“ wszystkie myśli wypędziła mu z głowy, wreszcie Rosyanin już chrapał głośno. Ujbanczyk poczuł nieprzezwyciężoną ochotę pójść za jego przykładem, tylko pomny na prośby Andrzeja mocował się z sobą.
Ogień trzaskał na kominie, Tunguz spał, Andrzej spluwał i ssał fajeczkę, aż w cybuszku piszczało; Simaksin mruczała, przerzucając na ławie łachmany swojej pościeli, a z ciemności, z za komina dobiegał stłumiony szept młodzieży.
— Dżjanha, kup mi w mieście naparstek, proszę cię. Doprawdy kup! Patrz, jakem sobie palce pokłuła, reparując wam odzież. Widzisz, jaka dziura?
— Co mi tam! Wielka rzecz, dziura w palcu. Tem lepiej, powiesisz sobie kolczyk! — opędzał się żartobliwie proszony i półgłosem zanucił:

Oj, kupię ci naparsteczek
Nie żelazny, nie miedziany,
Ale z srebra, ze szczerego
Ulany!