Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

które od nas słyszeli! — mówił Mateusz, mrugając na syna. — Nie martw się, cudzoziemcze, Andrzej przyjedzie, niedługo przyjedzie, śniło mi się, a jeśli się śniło, to koniecznie przyjedzie. Obaczysz!
I przyjechał, ale bez obozu, bez ludzi na trzech renach, z których dwa padło natychmiast po przybyciu do domu.
Zeszli się sąsiedzi; zebrano wiec, Paweł, rozumie się, przybył z innemi i nie poznał dumnego bogacza, tak go znalazł zmienionym, wychudłym, przygarbionym. O tundrze opowiadał okropne rzeczy, po przestrzeniach, śniegiem zawianych, biegają zdziczałe stada renów, leżą obalone namioty, zagasłe ogniska, a dokoła nich trupy zastygłe, często z niedojedzoną strawą w ustach. Czukcze nie chcą mieniać i kupować, wylękli rzucają wszystko i gromadnie ciągną w lasy, a za nimi w te tropy bieży mór! Widzieli ją oni, „babullę“, ruską niewiastę w czerwonem gieźle. On sam na własne oczy widział ją zblizka. Zabrała im Moorę, którego trupa rzucili, nie pochowawszy, wśród stepu i uszli. Reny, wyniszczone pośpiechem, ledwie się wlokły. Dżjanha został niedaleko i ciągnie z karawaną, a on nie wytrzymał i przypędził.
Długo gromada patrzała w milczeniu na swego wodza, czekała, czy jeszcze czego bardziej przerażającego nie doda. On spuścił głowę i siedział milczący.
— Och, nie ujdziezz! nie ukryjesz się przed losem — szepnął ktoś wreszcie.
— I cóż wy myślicie robić? — zapytał nagle Paweł.
— Co mamy robić? pomrzemy! Trzeba spróbować bronić się, są przecież środki. Ta choroba nie jest tak straszną, tak nie-