Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

słabość niezwykła ogarnia i nie mogli rzec słowa. Nawet wówczas, gdy chłopiec zdyszany, ale radosny, z woreczkiem czegoś rzeczywiście ciężkiego na plecach stanął pośród nich, nie pytali go o nic, a tylko szeroko, naoścież otwarli przed nim drzwi izby. Ujbanczyk wszedł, ciężar zrzucił i postawił go ostrożnie na środku stołu. Ciekawi natychmiast otoczyli stół kołem.
— Dał? — spytał, słabym głosem gospodarz i dotknął palcem woreczka, jakby się chciał o jego istnieniu upewnić.
— Widzicie przecie, stoi.
— Mąki?
— Zupełnie jak dziecko pytacie, tatulu. Rozumie się, mąki, siedmnaście funtów. Całą jej partyę, pudów z dziesięć przysłano z miasta! U Andrzeja zebranie, dzielą.
— A nas nie zawołali?
— Daleko, powiadają, nie było czasu; lud zgłodniały nie chciał czekać; zresztą tam Dżjanha, powiadają.
— Co tam Dżjanha — odrzekł z dąsem stary Jakut, ostrożnie rozwiązując woreczek, niby świętość jaką. Dobył zeń szczyptę, na dłoń nasypał i, patrząc uważnie, uśmiechnął się.
— Jadło! — rzekł wreszcie poważnie — a ktoby pomyślał, nie wiedząc: białe i miękkie, do śniegu, albo do piasku podobne... Rośnie, powiadają, na południu, jak trawa.
— Ech, gdzie tam rośnie — zaprzeczył mu Tunguz — kopią w górach, jak sól, słyszałem. Któżby nastarczył siać? Taką to tego co rok moc przywożą do miasta, pewnie pudów ze trzysta. A jadło znakomite! można robić placki, podpłomyki, albo smażyć na maśle oładije. Można też kaszę ze krwią warzyć.