Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzie na kupę: kawał schabu obrosłego żółtym tłuszczem, jak kamień jagielem, ozór świeżutki, wątroby, serca, chrapów renowych, wszystkiego po kawale, grubą niby miętus kiełbasę, nalaną kopconą w dymie krwią i zmieszaną z kulkami wpółstrawionego reniego kału... Aż się obliżesz! Oj! oj! były czasy! Wreszcie stawiają misę dymiącą się, pełną polewki z krwi zaprawionej mąką... Oto jak! A na spodeczku stoi sól dla tych, co ją lubią. Byłem bogaty... A teraz... umieram z głodu! Kości moje nie spoczną w górach, a ostatnia moja dziewka jeszcze dziewczyną, u cudzego zmuszona uwijać się ogniska. Och! czuje me serce, zmarnieje ona, na nic marnieje.
— No, nie grzesz, stary! Źle jej u Andrzeja się nie dzieje, wszyscy to widzą, żyje jak pani. Nawet do chlewa gospodarz jej chodzić nie zniewala — broniła krewniaka gospodyni z lekkim dąsem w głosie, a gospodarz ją podtrzymał pochwalnem mruknięciem. Umilkł więc Tunguz, głowę opuścił i, przysunąwszy sobie do ogniska pieniuszek, usiadł zadumany. Niepoprawny gaduła — gadając zapomniał o głodzie, który mu teraz, podniecony wspomnieniami byłych biesiad i smacznych kąsków, stokroć boleśniej zawiercił w wnętrznościach. Płakał więc stary, mrucząc od czasu do czasu:
— Wątroba, chrapy, ozór. Były czasy! Och były... Tłusz krajaliśmy cienko, liczyli jak pieniądze, kruchem mięsem przetykali gardło, szpikiem je smarowali, żółtem masłem płukali usta. Och... och!...
— A bodaj ci język usechł! — burknął nareszcie gospodarz i, postękując, podniósł się z siedzenia. — A Ujbanczyka jak niema, tak niema — dodał.
Po namyśle nadział kaftan, czapkę i wyszedł, by tym razem osobiście się przekonać, czy się nie zbliża posłaniec.