Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dziecko moje, czyżem ja chciał? — bronił się stary. — Ja myślałem, że gmina wejdzie w nasze położenie!
— Jakże stoją rzeczy?
— A tak, że kładź się i umieraj! Nietylko siano kosić kazali, ale i na zimę za robotnika oddali.
— Na zimę? A ja myślałem, że w zimie niema tu co robić i że zdążymy poduczyć się trochę.
Ujbanczyk milczał, stojąc przed nim ze spuszczoną głową.
— Wy się nie zgadzajcie. Podajcie skargę do zarządu okręgowego. Chcecie, ja wam napiszę? Z jakiej racyi ty masz odpowiadać za hultaja brata?
— Hultaja, powiadasz? Jego tak nie możem nazywać. On się od nas jeszcze nie oddzielił. Nie można. Już niech będzie, jak kazali. Gromada siłą, z nią wojować nie poradzisz. Iii... nie lubię ja tego, nie lubię. Na kogo się poskarzysz? Prawda, że nam ciężko, ale w takim wypadku każdemu ciężko być musi. Andrzej nie może też bez człowieka zostać. Ojciec wasz, powiadają, dość zdrów jeszcze i silny, pracować na siebie może, a Dżjanha nie oddzielił się i zawsze on wasz brat przecie. Któż za niego odpowie? I mają racyę!
Paweł nie zaprzeczył.
— A mówiłeś ojcu, że ja chcę u was zamieszkać? — spytał zamiast odpowiedzi.
— Teraz, w lecie, to nam nie na rękę, a później, w zimie, dobrzeby było, ale Andrzej nie ustąpi, za nic nie ustąpi. Umówił się z gromadą na cały rok, i nazbyt to dla niego dogodne! Patrz! — tu przysiadł na kolanach obok Pawła i jął mu na palcach wyliczać korzyści, jakie z tej umowy dla bogacza płynęły; tu też dowiedział się Paweł po raz pierwszy, że gmina za niego dopłaca.