Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bić, żebym ja u was zamieszkał? Zawsze dwanaście rubli, moglibyście coś odłożyć po trochu wypłacić się.
Ujbanczyk machnął ręką.
— Wtedy Adrzej zjadłby nas do reszty... a i ty... pieniądze swoje pewnie otrzymasz dopiero w zimie — dodał oględnie.
Po twarzy Pawła przebiegł cień przykrości.
To prawda. Już on na nie dawno czeka i wstyd mu nawet o nich wspominać.
— A wiele jesteście dłużni?
Ujbanczyk wymienił tak dużą sumę, że Paweł ledwie nie podskoczył ze zdziwienia.
— I na co wy tyle wydajecie?
— Bóg to wiedzieć raczy! Sam widzisz, żyjemy ubogo, pracujemy, ile można, a pomimo to tak się jakoś ciuła co rok więcej i więcej. I nie my tylko jedni. Dokoła... każdy coś winien: to kupcom, to Andrzejowi, to Filipowi; ten podatków nie zapłacił, ten nie zdążył odrobić, i plączemy się tak jakoś jeden z drugim, jak te oczka w sieci.
Stara historya! Słyszał ją Paweł w krótkiem swem życiu razy nie mało, i nie trudno mu było oczka tej sieci rozplątać. Zawsze jednak czuł głęboką boleść i oburzenie wobec tej hańbiącej niewoli.
— Biedni cierpią z powodu ubóstwa, a bogaci z powodu bogactwa. I to wszędzie! Tfu! Niech ich piorun spali! — splunął, lecz widząc, jak niespodziewanie silne zrobił gniew jego na młodym Jakucie wrażenie, dodał z łagodnym uśmiechem!
— A może jęczmień się urodzi?
— O, gdyby się urodził! Wtedy!
Ujbanczyk zaśmiał się krótko i nerwowo.