Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dów, ani do Ujbanczyka, gdyż brody wśród roztopów nie potworzyły się jeszcze, a rozdąsany Andrzej nie chciał mu dać łodzi, nawet gdy sam nie wyjeżdżał, pod pozorem że zepsuta.
Zaledwie w końcu czerwca droga, wiodąca do Ujbanczyka, oczyściła się z wody. Nikła, wązka ścieżyna wiła się pośród kwitnących głogów i czochratej rokity, przez schludne gaje brzozowe, wśród kęp tataraków, przez lasy po mchach i chróstach. Zabłądzić na niej nie było można, gdyż biegła samotna, żadną inną nieprzecięta, a wiodła dokoła jeziora, którego błyszczące zwierciadło przeświecało zawsze przez rzadką zasłonę lasu. Paweł szedł szparko, pogwizdując. Ile razy zbliżał się do brzegu jeziora, w tatarakach wszczynał się ruch niezwykły, kwakanie; stada drobnych kacząt wypływały na środek, pośpiesznie uprowadzone przez starki; nie zatrzymywał się jednak, niepewny drogi, jaką miał przed sobą i nie mający ochoty nocować w lesie. Po dwóch lub trzech godzinach ujrzał niespodzianie przed sobą mostek Andrzejowej „zajezdki“. Wszystko tu było po dawnemu: w koszach poruszały się cienie ryb połyskujących łuskami, a pomiędzy wysokimi, chwiejącymi się palami płynęła fala przejrzysta i lazurowa. Zatrzymał się przed czarną paszczą niczem nieprzysłoniętych drzwi Andrzejowej urasy; spojrzał na las, po którym wówczas błądził, szukając dziewczyny, i uśmiechnął się.
— Dochodząc do sadyby Mateusza, ujrzał Ujbanczyka, siedzącego na progu z kosą w ręku i grubą osełką na kolanach. Jak tylko go zobaczył, wypluł pośpiesznie wodę, którą kamień podczas ostrzenia polewał, i zawołał wesoło:
— A! Paweł: rozpowiadaj!
— Niema nic — odrzekł tenże rezolutnie po