Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stronach szło także po dwóch z gwintówkami i łukami w ręku.
Przejrzeli starannie każdą napotkaną kępkę, każde znaczniejsze skupienie wodorośli; przebyli już już z półtorej wiorsty, kiedy stary Mateusz zatrzymał się nagle u jednej z mielizn i wiosłem na nią wskazał:
— Łódź stawała!
Wszyscy natychmiast się tu skupili i poczęli niewyraźny ślad na piasku badać, oglądać dokoła.
— Człowiek chodził, patrzcie!
— Doprawdzy chodził, i tu dalej widzicie, znów odciski!
— Mężczyzna?
— Mężczyzna! — powtórzyło kilka głosów.
— I niezbyt dawno chodził w górę rzeczki!
Porzuciwszy łodzie, doszli za śladem aż do samej urasy; tu znikł.
— Któżby to mogł być?
— Spytaj Rosyanina, z której strony do ciebie przepłynął? — odezwał się nagle Andrzej do Ujbanczyka, przypatrując się uważnie, z podełba obutym w jakuckie sary nogom Pawła.
Ujbanczyk się rozgniewał, nie chciał tłómaczyć, ale Paweł sam się domyślił, o co chodzi, i oblawszy się rumieńcem, dał stosowną odpowiedź.
— Co pan z nimi rozmawiasz, głupcy oni, zupełnie dzicy ludzie, ale zawsze źle, żeś tak długo chodził po lesie, jeszcze ci gotów Andrzej jaką sztukę wypłatać — szepnął mu Ujbanczyk, gdy wracali do porzuconych łodzi.
Choć skąsane skronie bolały go strasznie, a ból z opuchliną zwolna całą głowę ogarniał, choć czuł niezmierne znużenie, nie chciał Jakutów porzucić. Daremnie przedstawiali mu Mateusz, Ujbanczyk, że