Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czarkę, sam pił i drugich częstował, ale tylko siedzących u stołu, resztę zdał na pieczę jednego z subjektów, który skrupulatnie, według jakuckiego zwyczaju, obdzielał trunkiem wszystkich po trochu, nie omijając nikogo, nawet dzieci i niemowląt.
Kupiec tymczasem zajadał i gawędził:
— Ja to, panie, chwalę i rozumiem! Któżby nie chciał żyć w bogactwie i spokoju? Ale nie tak się orze, jak chce, lecz jak może. Ot, i ja! tyle lat już haruję po tutejszych drogach, a przecie tyle tylko mam, co zjem i wypiję. Bogactwo wciąż między palcami ucieka — tu czarkę znów nalał i jął Pawła prosić:
— A może się pan dasz ubłagać?
A gdy Paweł przecząco poruszył głową, sam ją wychylił z widoczną przyjemnością i westchnął:
— Psuje się naród, ach, psuje! Ani to teraz sprzedać, jak się należy, ani długów odebrać... Andrzeju! — zwrócił się do gospodarza, przysłuchującego się pilnie niezrozumiałej rozmowie i zagadał po jakucku.
W jurcie robiło się coraz ciaśniej i duszniej. Na kominie, pomimo nieznośnego gorąca, gorzał wciąż suty ogień, przy którym bezustannie gotowano coś i swędzono. Ludzi przybywało coraz więcej; co chwilę ktoś wchodził, jakieś dzikie postacie, od stóp do głowy w skórę zaszyte, rzadko tu widziane i zamieszkujące mało znane i bardzo odległe zakątki tajgi; przynoszono, rozwiązywano, rozkładano jakieś paki, worki, węzełki...
Jak tylko skończyło się śniadanie, Paweł, czując zawrót głowy dla braku powietrza i tytuniowego dymu, przecisnął się przez tamujący tłum ludzi i wydostał się na dwór. I tu było niemniej gwarno. Sto pięćdziesiąt koni, przywiązanych do ogrodzenia, biło