Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dalszą wymianę myśli przerwało przybycie jeźdźców.
Gdy wpadli we wrota, czekający rozstąpili się przed nimi na dwie strony — kobiety stanęły po lewej, mężczyźni po prawej, tworząc dwa milczące, nieruchome szeregi. Andrzej pośrodku, z czapką w ręku, uniżenie witał cnych gości.
Na przodzie, na ślicznym siwo-jabłkowitym koniu, odziany trochę z europejska jechał niemłody już mężczyzna, tęgi i rumiany, o rysach twarzy grubych, malinowym nosie i krótko przystrzyżonej brodzie. Na nogach miał jakuckie sary i zamszowe spodnie, na plecach krótki, europejski tużurek, na piersiach niezapięty, pod którym, zamiast kamizelki, widać było ciemną, flanelową bluzę, lakierowanym rzemykiem przepasaną; głowę okrywał czarny, pilśniowy kapelusz, z czarnym, muślinowym welonem, spadającym aż na plecy i mającym zabezpieczać od owadów.
Sam Andrzej przytrzymywał mu konia i pomógł zsiąść z wysokiej, srebrem wykładanej kulbaki.
Był to właściciel karawany, a towarzyszący mu młodzi ludzie — jego subjekci.
Przedewszystkiem, nie witając się z nikim, weszli do jurty i przed obrazami świętych złożyli trzy niskie, czołobitne ukłony, poczem dopiero zwrócili się do gospodarza ze zwykłem o tej powielkanocnej porze pozdrowieniem:
— Chrystus zmartwychwstał!
— Zaiste zmartwychwstał! — dała się słyszeć odpowiedź i witający trzykroć ucałowali się w usta i w oba policzki.
Ta sama ceremonia powtórzyła się z wszystkimi obecnymi, nie wyłączając najbiedniejszych i najbrudniejszych. Tylko wobec Pawła kupiec zawahał