Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stwa, równości... słuchał; a oczy płonęły mu gorączkowo.
— A wszystko to, powiadasz, od tego, że chleb jecie? — przerywał.
— No, niezupełnie... ale i my byliśmy niegdyś ubogimi, jak wy łowcami i rybakami. — Tu Paweł w krótkich wyrazach próbował dać mu pojęcie o dziejach kultury ludów swojej ziemi; o ich rozwoju, postępującym w miarę gromadzenia bogactw i zespalania sił, którego granic oznaczyć niepodobna.
— Chyba, że niebieskie słońce prędzej zagaśnie, nim ludzkość zdoła swoje zapalić — zakończył i wzruszony zaczął chodzić po izbie.
— A my? jakże my? — bąknął Ujbanczyk po chwili milczenia. — Chciałbym ja pana o coś zapytać, ale się wstydzę...
— Wstydzisz się? — zapytał Paweł, zatrzymując się, — No i czegoż się wstydzisz? — powtórzył, spoglądając z roztargnieniem na rozognioną twarz Jakuta. Chłopak milczał, a Paweł, zajęty własnemi myślami, nie ponowił już więcej pytania.
W chacie wszyscy dawno już spali; on długo jeszcze chodził po izbie, nie mogąc się uspokoić.

X.

W obuwiu, na piętach misternie wyszytem
Cienkierni z żył rena nitkami;
Ze skórą drobniutko na łydkach marszczoną,
I haftem jedwabnym na przodach goleni,
Z biodrami we wzory — z smukłemi biodrami
I piersią pociętą na kratki równiutkie,
Z wpadliną grzbietową, kunsztownie wysłaną
Błyszczącym podpuszkiem dzikusa.
Wpół ciała ubrany w dziwaczne zakręty