Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cię kochają. Czyż ci tego wciąż nie mówią? czyż ci podarunków nie znoszą, choć ich o nie nie prosisz? — szydził Andrzej
— Nie, lepiej umowa.
— Można i umowę, a tylko umowa co innego, a przyjaźń co innego — dodał znacząco Jakut.
Była jeszcze jedna, może najgłówniejsza przyczyna niecierpliwości Pawła: świadomość, że nie stanął jeszcze u kresu, że w podanej mu czaszy pozostawało jeszcze kilka niedopitych kropel, więc śpieszno mu było je wychylić i choć w ogólnych zarysach odgadnąć, jak spędzi te dziesiątki lat, które mu tu przeżyć kazano.
Nareszcie pewnego dnia weszli niespodzianie do chaty Andrzeja dawno oczekiwani myśliwi. Gdy stanęli na środku izby, zbrojni, ogorzali, krwią zbrukani, owiani zapachem lasów i dymów ogniska, ze śladami niezwykłych wrażeń, wyczerpujących trudów i pomyślnej pracy na zuchwałych, ożywionych twarzach; gdy jednocześnie jak na komendę podnieśli oczy ku świętym obrazom i krzepkiemi, żylastemi dłońmi uczynili na piersi poważnie znak krzyża, wybiegłe na ich spotkanie kobiety i dzieci aż w tył się cofnęły z lekkim okrzykiem zachwytu.
Andrzeja nie było w domu: razem z Pawłem udał się w odwiedziny do starego Filipa, którego synowie dniem wprzódy powrócili z tajgi.
— Jak się macie? co porabiacie? co się tu u was dzieje? Rozpowiadajcie! Gdzież jest wasz nowy pan? — pierwszy zagadał Dżjanha, wesoło, jak zwykle, szukając spojrzeniem Lelii.
— Jaki pan? — roześmiała się dziewczyna — poprostu koziołek brodaty.
— Już szczerzycie zęby! a to skaranie boskie! — krzyknęła Andrzejowa, wyłażąc z za przegrody i roz-