Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dano na rozmaity sposób: razem, z osobna, u stołu, po kątach, za przegródką, na ławach, nawet psy na dworze wciąż chrobotały wyrzucanemi kośćmi, staczając o nie walki zażarte. Niegłośny, ale dokuczliwy koncert obżarstwa brzmiał w jurcie nieprzerwanie; szczęki, gęby, języki pracowały bezustannie, wydając różne, właściwe sobie tony, a gardła towarzyszyły im niekiedy, odzywając się przeciągłą czkawką. Ociężali, niemrawi, wylegiwali się, ciężko sapiąc na ławach, lub włóczyli jak struci. Tylko pojawienie się na stole nowego dania ożywiało ich i łączyło.
Wszystko to niezmiernie drażniło Pawła. Daremnie mówił sobie, że wśród plemion łowieckich podobne sceny są naturalnym wynikiem rzeczy, daremnie tłómaczył je „fizjologicznemi i socyologicznemi“ przyczynami — chór ucztujących paszczęk nie dawał mu pokoju. Przeleżał na ławie te kilkanaście godzin, męcząc się nieznośnie i napróżno usiłując zagłębić się w czytaniu. Wreszcie zły, znużony, położył się spać wcześniej niż wypadało. Jakuci długo jeszcze czuwali czekając na ostatnie danie, gotujące się w kotłach.
— Bóg dał — mruczeli — grzech pierwszej zdobyczy poskąpić.
I prawda, nie skąpiono nikomu.
Tunguz nawet od stołu nie wstawał; zanocował tam, gdzie był siedział, na ławie, gdzie upadł na wznak, nagle snem pijackim porażony.

VI.

Jak żer wietrzący zwierz leśny, tak z różnych stron, pod różnemi pozorami i o rozmaitej dnia porze ciągnęli nazajutrz z blizka i z daleka sąsiedzi.