Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 01.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rozesłano tyle, ile pałac mógł zmieścić — dachem swym objąć.
Zjeżdżały się tłumy.
Talleyrand w nieskazitelnie czerwonym fraku ze złotymi haftami, ze szkłami w jednej ręce, a z chustką wyperfumowaną w drugiej, składał ukłony, zamieniał uśmiechy, odpowiadał protekcjonalnie na pozdrowienia, których czasem nie rozumiał, gdyż recytowano je niekiedy po polsku — a co chwila zwracał się do stojących za nim kilku panów, poleconych mu przez księcia Józefa, dla udzielania objaśnień i przypominania nazwisk.
Książę Benewentu był niezmordowany. — Od godziny już kłaniał się, witał — a tu dopiero teraz należało zdwoić uprzejmość, ile, że zjeżdżać się zaczęli coraz więksi dostojnicy, a tytuły książęce i magnackie nazwiska na prześcigi szły ze sobą.
Nareszcie już i ta najpotężniejsza fala przepłynęła.
W salonach był już książę Borghese, Poniatowski, Murat, Davoust, Małachowski, Maret i całe rodziny Potockich, Radziwiłłów, Gutakowskich, Wojczyńskich, Sobolewskich, Łubieńskich, Moszyńskich, Krasińskich, Tyszkiewiczów i Ossolińskich.
Zwarte szeregi oficerów gwardji, które u wejścia na salę stały, aby tem lepiej przyjrzeć się słynącym z piękności Polkom — zaczęły się przerzedzać.
Pan de Talleyrand coraz niespokojniej poglądał ku drzwiom podjazdu, lecz te otwierały się już teraz bardzo rzadko.
Jeden ze stojących obok Talleyranda kawalerów — ośmielił się zagadnąć ministra.
— Zdaje się, że są już wszyscy! Czy mości książę nie rozkaże wysłać kurjera do Zamku?...
Talleyrand skrzywił się niecierpliwie i odrzekł: