akselbanty, tylko generalskie buliony, szambelańskie klucze.
Juljusz znów do okna się zbliżył.
Nie wracają. A przecież dawno, dawno, dawno, jak poszli. Mają sobie wiele do powiedzenia, może układają plany przyszłego szczęścia.
I naraz, kłębiące się w mózgu Grużewskiego, myśli porwały się, prysły. Głuszą i pustką go spowiły, osłupiły.
Tak minęły dlań bezbrzeżnie długie chwile, aż w głębi furty mignął rąbek czerwonego lampasa, źrenicami Juljusza targnął, falą krwi ku skroniom jego bluznął.
Grużewski poruszył się.
Wracali, wracali ociężale, zwolna, niechętnie.
Hrabianka, wsparta na ramieniu generała, a ku tyłowi zlekka odchylona, zdawała się z żalem parkową przestępować furtę. Generał, wpół wykręcony, wpół przegięty, wiódł hrabiankę — niby ulegał przymusowi, który powrót nakazywał, a równocześnie dreptaniem, rzekomo równem stosował się do drobnych nóżek swej towarzyszki, drogę do pałacu dwoił.
Generał był teraz, jak zwycięzca, jak triumfator. Śmiał się swobodnie i rozprawiał zawzięcie, nie czekając na odpowiedź hrabianki, bo ta, zawieszona u jego ramienia, wzywała go uśmiechem, by nie rwał tak miłych dla niej opowieści.
I szeroka, wygolona, ceglasta twarz generała promieniała zadowoleniem. I pierś wypukła, orderami zawieszona, dygotała w takt śmiechu — i mięsisty podbródek, zaparty na brzegach złotem haftowanego kołnierza, fałdował się jowialnie.
Słońce już przygasło za woalem chmury, zmierzch
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/91
Wygląd
Ta strona została przepisana.