Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W tem miejscu Dallwig ozwał się z wysiłkiem do Grużewskiego łamaną polszczyzną.
— Pan nie topsze... mosze topić...
Juljusz rozwarł szeroko oczy. Dallwig zmieszał się.
— Kawalerja jednakże nie zawsze ma czas na szukanie brodu — wtrąciła hrabianka, strzępiąc z roztargnieniem rąbek serwety.
— Koniec końców — zakonkludowała oschle podkomorzyna — właśnie najtrudniejsze do pojęcia, że kawalera ani nieprzyjaciel nie ścigał, ani kto zmuszał do takiego szaleństwa! Więc bez powodu, dla dogodzenia fantazji, dla porywczości, a może dla zakładu? Jakże acan?
— Bynajmniej, jechałem brzegiem najspokojniej, gdy...
Tu Grużewski uczuł na sobie spojrzenie hrabianki.
— Gdy niespodziewanie... — ciągnął z wysiłkiem, nie pojmując, dlaczego tchu mu nie staje, — gdy niespodziewanie...
— Mów śmiało, proszę, słuchamy — zachęcała podkomorzyna.
Juljusz skłonił się uprzejmie, lecz, nim głosu dobył, poraziła go piorunująca myśl, że przyrzekł dochować tajemnicy, że zaklął się ani wspomnieć o przeprawie hrabianki przez Dźwinę.
Grużewski zbladł. Ogrom nikczemności własnej przytłoczył go, całą przytomność odebrał.
— Więc cóż niespodziewanego przytrafiło się waćpanu? — upomniała podkomorzyna.
— Nic... nic!
— Ależ, wszak powiadałeś waćpan...
— Nic! — wybuchnął z mocą Grużewski i zaczerwienił się po same białka.