Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nany — i nie on jeden, lecz wszyscy oficerowie dyneburskiego garnizonu. A przecież, ta historja zesłania czyha nań w każdem, najkrótszem bodaj sam na sam z hrabiną, jakby on był zausznikiem Nowosilcowa, jakby on także przyczynił się do niedoli malca.
— Chorował, znów chorował — powtórzył machinalnie w głos za podkomorzyną.
— Biedne, nieszczęśliwe dziecko! Pomyśl teraz, zważ na boleść rodziców, którzy nic, nic zgoła dlań uczynić nie mogą.
Dallwigowi zawisła na ustach odpowiedź. Chciał ją zdławić — nie zdołał, wargi drgnęły mu, dźwięki padły i wywołały ponure echo.
— Nigdy! słyszysz pan? nigdy! Żadnej supliki, żadnego upokorzenia!
Dallwig siły natężył, aby skurczem twarzy nie objawić sarkazmu.
Duma zadraśnięta, ambicja do samowoli feudalnej nawykła, a dalej nic, nic, krom zaciętości, krom uporu. Gdyby cień pojednawczej intencji! Czas, czas jedynie może to wytępić, czas i grób... Nowe pokolenie nadchodzi, inne, trzeźwiejsze w pojęciu, łagodniejsze. Wszak i tu, w Liksnie, wszystko, co porywczość hrabiny goryczą zaprawi, wzburzy, spokój Emilji ułagodzi, uciszy. Emilja nawet wręcz odmienne żywi zasady. Ileż razy Dallwig, podczas lekcji, rozmyślnie zbaczał na tematy historyczne i docierał do najdrażliwszych momentów skonu Rzeczpospolitej — i ileż razy Emilja, miast podjąć rękawicę, usuwała ją, tknąć się wzbraniała. Nawet, gdy do hrabiny aluzje czynił, Emilja milczała najczęściej, jeno wielkie źrenice jej oczu poglądały ku niemu smutnie, tak smutnie, jakby wymawiać mu chciały brak pobłażania dla mniemań sta-