Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Grużewski ścisnął konia napiętkami. Gniadosz szczupakami zaczął sadzić. Cztery dziewuchy, skulone na wyładowanej bryce-kamieniarce, wyszczerzyły zęby do dziarskiego jeźdźca. Jeździec wlot powitanie pochwycił i odwzajemnił się. Młodość skłoniła się młodości.
— Którędy do promu?!
— Tędy, tędy — już widać! — pisnęły równocześnie cztery głosy.
— Dziękuję!
— li! za co! — zawtórzyly cztery głosy tak smętnie, jakby skarżyć się chciały, iż panicz o więcej nie pytał.
Koń cwałował jeszcze naprzełaj łąkami, aż ustał raptem. Woda prysnęła mu z pod kopyt, na szlak mokradeł trafił.
Grużewski musiał pogodzić się z traktem, do niego się przysunąć i ścieżynką nad rowem podążać. Mitręga jednak nie zdała się Grużewskiemu wielką, bo Dźwina już grzbietami „strugi“ ku niemu poglądała, a przeciwległy brzeg strzechami białych chat coraz pełniej się stroił.
Aliści, raptem, tuż na trakcie, ukazał się szeroko rozpostarty wał wozów, bryk i wózków.
— Co to! Dlaczego?
— Prom, panie!
— Gdzież u licha!?
— A prosto! Do nocy zejdzie, zanim na nas przyjdzie.
Grużewskiego aż poderwało na siodle. W bok koniem zatoczył, aby od brzegu Dźwiny promu dosięgnąć. Lecz i z tej strony ten sam mur wozów, koni i ludzi.
O przebyciu go roić nie było podobna, gdyż miejsce wylądowania promu na kilka stajań, wzdłuż rzeki, było zatarasowane.