Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/352

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Milczeć. Dosyć tych podjazdów twoich. Armaty na pozycje. Walić! Bataljon na osłonę baterji!
Dopiero, kiedy armaty zawyły a trup nieszczęsnego giefrajtera Wielkołuckiego pułku zakołysał się na gałęzi przydrożnej, pułkownik odsapnął.
Sztabs-major ucierał się ze strzelcami Stelnickiego, następował kozakami, już wpadł w głąb miasta.
Werculin pilnie baczył działania swej baterji, aż wreszcie rzucił po jednym bataljonie w lewo i prawo, aby ruchem flankowym wpadły do Oszmiany, zaczem armatniego ognia zaniechać kazał a sam, na czele kolumny, zanurzył się w wolną ulicę.
W oddali rozlegały się już tylko rzadkie, pojedyncze strzały.
Sztabs-major dopadł pułkownika z meldunkiem.
— Buntownicy rozbici! Oszmiana wzięta! Niema ani jednego powstańca!
Werculin zzieleniał, rude bokobrody mu się najeżyły, wyszczerzyły krzywe, żółte zęby.
— Sokołow, ty stary durniu, do lasu wlazłeś a drzewa nie widzisz. Miasto otoczyć! Ja ci pokażę, gdzie powstańcy siedzą!...
I tu Werculin splunął z obrzydzenia, na kabardyńców skinął, cuglami targnął.
Pod ścianą najbliższego domostwa, jakaś zestrachana, czarna gromadka, czapami lisiemi miotła kurz uliczny a z pod jarmułek pokorne słała spojrzenia.
Werculin podjechał.
— Co wy, syny sobacze?
— My, wierne dzieci najjaśniejszego cara, witamy cię niby w Syonie witali...
Pułkownik świsnął nahajką i ciął w gębę rabina.
— Paszoł won, jewrejskie mordy...